Wyspaliśmy się jednak trochę dłużej i po śniadaniu w szwedzkim bufecie (najbardziej podobało się to Ani, bo mogła wreszcie wybrać sobie do jedzenia to co lubiła i tyle ile chciała) nie całkiem zgodnie z planem, ale o rozsądnej godzinie (9:30) wyjechaliśmy do Sztokholmu (33 km). Prognoza pogody się niestety sprawdzała, ale wyposażeni w kurtki i parasole postanowiliśmy się nie przejmować. Po kilku kółkach przez rozkopane centrum Sztokholmu zaparkowaliśmy przy nabrzeżu Skeppsbrokajen 100 metrów od zamku królewskiego na Gamla Stan (Starym Mieście). Opłaty w szwedzkim parkomacie udały się tylko dzięki pomocy uczynnego tubylca (tubylki ?!). Zbliżała się 11:00 więc postanowiliśmy obejrzeć ciekawe miejsca na starówce, a zamek zacząć oglądać od uroczystej zmiany warty odbywającej się codziennie o 12:15. W ten sposób znaleźliśmy się w Storkyrkan (katedrze sztokholmskiej) liczącym blisko 700 lat najważniejszym dla Szwedów kościele. W nim odbywają się wszystkie uroczystości dworskie tzn. koronacje, chrzty, śluby i pogrzeby rodziny królewskiej. Potem zdeptaliśmy wąskie uliczki z sympatycznymi kamieniczkami, rynek Stortorget, Prästgatan, Mårten Trotzigs Gränd (najwęższa uliczka w mieście, mniej niż metr szerokości) i wróciliśmy na plac zamkowy. Przebijające się przez czarne chmury słońce dawało nadzieję, że jednak szwedzka prognoza będzie równie „trafiona” jak polska. Stanęliśmy blisko jednego z posterunków. Dziewczyny uznały, że tam będzie najlepiej (może wartownik był najprzystojniejszy), bo mnie było wszystko jedno. Ze swojej wysokości, z wyciągniętej w górę ręki i tak film byłby dobry. Z autokaru wysiadła orkiestra, po placu kręciło się coraz więcej galowo ubranych żołnierzy. Pojedyncze krople deszczu nie zniechęcały nikogo. Nad turystami pojawiły się parasole, ale na długo to nie wystarczyło. Krople zamieniły się w ulewę, a grzmoty i błyskawice nie pozostawiały złudzeń. Biegiem pod najbliższy dach, który okazał się przedsionkiem zwiedzanej już katedry. Jedyny raz, właśnie w Sztokholmie, pogoda popsuła nam plan wycieczki. Rozszalała nad Sztokholmem burza nie pozwalała nam ruszyć się dalej przez prawie godzinę. Współczuliśmy tylko żołnierzom, którzy chcąc nie chcąc przy dźwiękach moknącej orkiestry musieli odbyć tę uroczystą zmianę warty. Gdy deszcz tylko trochę zelżał, a potoki wody na uliczkach przybrały formę strumyków przemieściliśmy się do zamkowych komnat, ale niestety czas gonił. Zobaczyliśmy tylko skarbiec zamkowy z koronami szwedzkich królów i zrabowanymi w Polsce w czasie szwedzkiego potopu złotymi kielichami. Piękne, ale znowu pozostał niedosyt. Już zauważyliśmy, ze to uczucie będzie nam towarzyszyć przez całe trzy tygodnie.