W pewnym momencie zorientowałem się, że tylko ja podziwiam widoki krętej doliny, bo moje pasażerki obie dosypiały wcześnie przerwany sen. Za miejscowością Sagarøy, po około 30 minutach jazdy droga 604 skończyła się, ale drogowskaz w lewo poprowadził nas dalej na Gjerde i Nigards. Po kolejnych 5 minutach ostrym łukiem pod górę i w lewo podjechaliśmy na parking przy Breheimsenteret – Centrum Parku Narodowego Lodowca Jostedal (www.jostedal.com). Spod nowoczesnego w formie architektonicznej, ale pasującego do ostrych, górskich krawędzi i spękanego lodowca, budynku widać było biały jęzor Nigardsbreen spływający kotliną do niebieskiego jeziora. Szybko kupiliśmy bilety na rozpoczynającą się za godzinę (było ok. 10:45) wędrówkę po lodowcu. Spośród kilku ofert wybraliśmy „Blåistur-kort – Short Blue Ice Trip” za 3x390 NOK, najkrótszy spacer po lodowcu w pełnym ekwipunku pod opieką wykwalifikowanego przewodnika (www.bfl.no). Znowu do samochodu i płatną drogą dojazdową (25 NOK) dojechaliśmy do parkingu koło przystani i magazynu wyposażenia. Po zebraniu 10 osobowej grupy, wydaniu i dopasowaniu ekwipunku (raki, czekan i uprząż) oraz podpisaniu oświadczenia, że udajemy się na wycieczkę na własną odpowiedzialność, za młodym (tak do 25 lat) przewodnikiem poszliśmy do łodzi. Piętnastominutowy rejs po podlodowcowym jeziorze Nigardsbrevatnet do miejsca najbliższego czoła lodowca i dalej już na piechotę. Kilkaset metrów po wyszlifowanych przez lód skałach i dotarliśmy do czoła niebiesko-biało-szarego lodowca, który dopiero teraz przytłoczył nas swoją wielkością. Jeszcze instrukcja chodzenia po lodowcu i połączeni liną wkraczamy na zaskakująco brudną połać. Od razu też odczuliśmy zasadniczą różnicę temperatur. Poniżej, na gołym, skalnym podejściu prażące słońce i wystarczały krótkie rękawki T-shirt’ów. Już pięć metrów wyżej słońce świeci jak przedtem, ale zimno od lodu takie, że kurtki, czapki, szaliki, rękawice wcale nie wydają się przesadą. Do tego wiatr na dole mile chłodzący rozpalone czoła, tu wydaje się zamrażać, ciężkie od wspinaczki, oddechy. Od strony jeziora wycieczka nie wydawała się trudna, ale już po kilkunastu minutach poczuliśmy, że dokonaliśmy dobrego wyboru. Nie poszliśmy na króciutki spacerek z dziećmi po samym brzegu lodowca, ale też nie porwaliśmy się na dłuższe, kilkugodzinne wycieczki. Jednak miejska kondycja robi swoje. Przewodnik, po angielsku, opowiadał o mijanych formach lodowych. Wytłumaczył skąd na powierzchni tyle zanieczyszczeń – głównie jest pył, kurz i odchody ptaków w lecie wychodzące na wierzch topiącego się lodu. Nie wynika to na szczęście jeszcze z ogólnego zanieczyszczenia atmosfery. Na kolejnym odpoczynku dowiedzieliśmy się, że niestety i ten lodowiec coraz bardziej się cofa, a zimowe przyrosty nie kompensują letniego topnienia. Choć jeszcze kilka lat temu czoło lodowca obejmowało coraz większy obszar. Globalne ocieplenie? A może chwilowe anomalia pogodowa? Na pytanie, skąd niebieski kolor lodu, zwłaszcza tego, po którym płyną strumienie wody, też uzyskaliśmy odpowiedź. Po wpływem słońca pod lodem wytapiają się puste komory z cienką warstewką wody, a ozon znajdujący się w powietrzu wnikając pod powierzchnię nadaje taki kolor. Raki przyczepione do butów i czekany w rękach niejednokrotnie przydawały się w ratowaniu przez upadkiem. Gdy po przeszło godzinie zaczęliśmy wreszcie schodzić w dół, kolejne zachwyty wzbudziły niebieskie leje w lodzie, w które z hurkotem wpadała woda. Widoki na kotlinę i prawie zielone, z tej perspektywy, jezioro dopełniały pełni wrażeń. Lodowiec nie jest stałą formą i codziennie można spodziewać się na nim innego układu szczelin, komór pod powierzchnią i innych niespodzianek, stąd spacer po lodowcu bez przewodnika jest niebezpieczny i w związku z tym niemożliwy. Zmęczeni, a z dużą satysfakcją i zadowoleniem po dwóch godzinach zeszliśmy na skały. Poczuliśmy się pewniej i stabilniej. Droga powrotna do łodzi wydawała się jeszcze bardziej ekstremalna przez kontrast zimna i upału. Po powrocie do samochodu okazało się, że było 25 oC w cieniu.
Około 16:00 wróciliśmy do centrum turystycznego, gdzie przy herbacie zjedliśmy przygotowane w domu kanapki i kupione za zaskakującą cenę (bo taką samą jak w markecie w okolicach Gudvangen) lody. Po wpół do piątej ruszyliśmy w drogę powrotną do naszej „chatki”.