Wreszcie wyspani, wstaliśmy około 10:00 i po spokojnym śniadaniu wyruszyliśmy na pożegnalny samochodowy spacer po okolicy. Pierwszy etap to Stalheim, przełęcz pomiędzy Gudvangen i Voss. Prowadzi na nią droga z najbardziej stromym podjazdem – około 10 % na prostych odcinkach i do 15 % na zakrętach. Dotychczas jeździliśmy nowymi tunelami pod przełęczą, ale teraz kierownica mocno w dłonie i gaz do dechy. Gdyby nie to, że droga wąska i pomiędzy zaroślami, nie byłaby już niczym emocjonującym, a tak była ukoronowaniem serpentyn, po których jechaliśmy w Norwegii. Na górze zaparkowaliśmy niedaleko znajdującego się tam hotelu. Architektonicznie nic specjalnego, ale położenie rewelacyjne. Nie ma się co dziwić, że w tym samym miejscu od 1885 roku odbudowywano kolejne hotele, na miejscu poprzednich niszczonych przez pożary.
Zaszliśmy do środka, bo to jedyne możliwe miejsce do podziwiania panoramy doliny Nærøy, która rozpościera się znad urwiska. Wewnątrz trochę ocalałego wyposażenia z poprzedników stoi pośród całkiem nowoczesnego wystroju. Usiedliśmy w hotelowej kawiarni, przy stoliku z pięknym widokiem na góry i dolinę. Razem z Anią podeszliśmy do bufetu, gdzie młoda kelnerka przyjęła od nas zamówienie – po angielsku. Za chwilę zwróciłem się do córki, aby wybrała sobie herbatę – po polsku. Na twarzy kelnerki pojawił się szeroki uśmiech – w ten sposób to dogadamy się szybciej, powiedziała po polsku. Okazało się, że jest studentką turystyki z Krakowa, po raz kolejny dorabiającą sobie w czasie wakacji w tym hotelu. Nie była jedynym cudzoziemcem, a właściwie należała do większości obsługi hotelu, bo Norwegiem był chyba tylko szef (3 herbaty x 30 NOK !!!).
Z hotelowego tarasu wyszliśmy do ogrodu i nad krawędź prawie stupięćdziesięciometrowej przepaści. Kolorowe kwiaty uspokajająco działały po spoglądaniu w dół, na płynący w dole strumień i samochody jadące bądź szybko po trasie do tuneli pod nami, bądź z mozołem wspinające się po stromych serpentynach.