Dzień musieliśmy zacząć dość szybko bo trasa goniła. Niby tylko 480 km, ale Norwegia to nie Szwecja i obowiązuje ograniczenie do 80 km/h. Śniadanie z suchego prowiantu zabranego z Polski, herbata i kawa w kawiarni przy kampingu, szybkie pakowanie i w drogę. Jeszcze tylko kilka słów z bardzo przyjazną właścicielką, która burzyła stereotyp zamkniętego Norwega i jedziemy na południe do Følling. Droga E6 przebijała się przez dość strome góry, ale biegnąc wzdłuż rzeki poza piękniejącymi z kilometra na kilometr widokami, nie wymagała zbytniej uwagi. Po ok. 50 km. dotarliśmy ponownie do koła polarnego. Norwegowie podeszli do sprawy zupełnie inaczej niż Szwedzi i postanowili zarabiać pieniądze na atrakcji turystycznej - Polarsirkelen. Ciekawe architektonicznie centrum turystyczne (http://arctic-circle.no/), duży parking dla samochodów i autobusów, szlak do cmentarza jeńców wojennych budujących tory kolejowe, pomniki i płaty śniegu przyciągały wszystkich przejeżdżających w pobliżu. Ten śnieg to oczywiście był naturalny, ale można było mieć wrażenie, że i oto zadbali zapobiegliwi Norwegowie. Trafiliśmy akurat na ciągnący na Nord Cap rajd starych Skód, wśród których wysłużone 1000 MB zaliczane były do młodszych. Były tam stare Oktawie i Felicie, a nawet jakieś modele terenowe i chyba przedwojenny model taksówkowy (?). Zawsze podziwiałem takich ludzi z pasją. Zrobiliśmy kilkadziesiąt pamiątkowych i krajobrazowych zdjęć, odwiedziliśmy duży sklep z pamiątkami (głównie dla Ani), nie kupiliśmy za jedyne 50 NOK od osoby certyfikatu przekroczenia koła polarnego i po wysuszeniu nóg zamoczonych chodzeniem po roztapiającym się na słońcu w 25 oC śniegu, ruszyliśmy dalej.