Z odległości kilku kilometrów zobaczyliśmy cumujące na fiordzie trzy duże wycieczkowce. Tym razem to my poczuliśmy się lilipucim stateczkiem wobec dwustumetrowych i prawie dziesięciopiętrowych olbrzymów. Były to „Discovery”, „Balmoral” i znany nam już „Silver Cloud”, jako jedyny i ten najmniejszy przycumowany wprost do nabrzeża. I nasz prom przycumował obok, wprost przy stacji kolejowej Flåm. Pełni wrażeń, nasyceni wiatrem i ciężsi o megabajty zrobionych zdjęć zeszliśmy na brzeg. Po wizycie w kolejnym sklepie z norweskimi pamiątkami, gdzie zaspokoiliśmy potrzebę sprawienia prezentów naszym najbliższym, poszliśmy na peron. Jednak zniechęceni przez pana Ramsøy’a, właściciela naszego domku, nie postanowiliśmy pojechać jedną z „największych, turystycznych atrakcji Norwegii”, czyli Flåmsbana (http://www.flaamsbana.no/). Po ilości turystów wsiadających do potężnych wagonów ciągniętych przez jeszcze potężniejsze lokomotywy, oceniliśmy trafność naszej decyzji. Widoki, nawet najbardziej fascynujące, nie mogły być inne, niż te które już oglądaliśmy, lecz w bardziej naturalnych warunkach, bez setek ludzi wokoło. Nie podważam oceny bedekerów, ale to rzeczywiście miała być „Norwegia w pigułce”, a my mieliśmy szczęście widzieć Norwegię nie tylko w pigułce.
Chmury nie rozwiały się, a my mieliśmy już ochotę wrócić do przytulnych pokoi z widokiem na fiord. Zakupy na obiad w miejscowym mini-markecie i na przystanek lokalnego autobusu, którego odjazd zaplanowany był na 15:00. Za 2 razy po 46 NOK i raz 35 NOK w 20 minut znaleźliśmy się w Gudvangen.