Rano obudził nas lejący deszcz, którego krople uderzające w dach, przenikliwym werblem nie pozostawiały złudzeń co do pogody. Około 8:00 zeszliśmy do całkowicie pustej restauracji na śniadanie i zaraz potem, po spakowaniu samochodu, w rzęsistej ulewie, akompaniamencie burzowych pomruków i iluminacji błyskawic, opuściliśmy tak miło zapowiadające się poprzedniego dnia miejsce. Na szczęście, jeszcze przed granicą, starłem wycieraczką ostatnie krople z szyby samochodu. Przez graniczny Iddefjorden prowadzi nowy, oddany do użytku w 2005 roku most Svinesundsbrua – ostatni płatny w NOK przejazd (20 NOK) w malowniczy sposób spina łukiem dwa wysokie brzegi. Dwa kilometry na wschód leży stary most (również płatny), który dla wielu osób podróżujących do Norwegii przed 2005 rokiem wpisywał się mocno w pamięć, jako ten pierwszy punkt w krainie fiordów. Dla nas było to ostatnie spojrzenie na Norwegię, z którą odtąd łączą nas niezapomniane wrażenia i fascynujące wspomnienia.
Pomknęliśmy dalej, rozpędzając się do zapomnianej już szybkości 130 km/h, która na szwedzkich autostradach jest oczekiwaną normą. Zaraz za granicą zajechałem na stację benzynową, przestawiając się na sporo niższą cenę szwedzkiej benzyny (13,79 SEK/l). Dość nagle i niezgodnie ze wskazaniami GPS, stanowcze drogowskazy zażądały zjechania z wygodnej czteropasmowej szosy. Przez kilkadziesiąt kilometrów, w sznurku innych pojazdów zmniejszyliśmy średnią prędkość podróżną ostrożnie jadąc bocznymi drogami przez małe miasteczka. O tym co było przyczyną tak długiego objazdu dowiedzieliśmy się dopiero później. Około za piętnaście dwunasta, znów już na autostradzie po pięknym wiszącym moście minęliśmy Byfjorden Nie mieliśmy jednak czasu rozglądać się na boki i poza krótkim postojem przy markecie w okolicach Göteborga, w którym kupiliśmy drobiazgi dla kuzynów Małgosi, staraliśmy się nie zwalniać już tempa. Wieczorem mieliśmy być w Kopenhadze.
W okolicach Helsinborg, po 14 dniach i przeszło 5 000 kilometrach w samochodzie, zamknęliśmy pętlę naszego objazdu wokół półwyspu Skandynawskiego, a przynajmniej jego części. Ok. wpół do trzeciej dojechaliśmy do Malmö. Tu po krótkim poszukiwaniu po osiedlowych uliczkach znaleźliśmy się u przesympatycznych Justyny i Pawła, którzy zaprosili nas na obiad. Po przeszło dwóch tygodniach żywienia się w gospodach i restauracjach, bądź na chybcika własnoręcznie przyrządzonym jedzeniem, domowy obiad w szwedzko-polskim stylu był bardzo miłą odmianą. Dwugodzinna wizyta skoczyła się jednak szybko, a my po zatankowaniu do pełna (może wystarczy do Polski), przez znaną już przeprawę mostowo-tunelową pod cieśniną Sund wjechaliśmy do Danii i wokoło Kopenhagi dojechaliśmy do jej północno-zachodnich przedmieść – Ballerup.